piątek, 8 lipca 2016

Rozdział 2 - "Klątwa"

Dolina Godryka - miejsce założone przez samego Godryka Gryffindora, od którego wzięła się nazwa. Żyją tu w zgodzie zarówno czarodzieje, jak i mugole, co w połączeniu z przepiękną, zieloną okolicą tworzy niepowtarzalną, magiczną atmosferę. Właśnie w tej wiosce znajduje się niewielki, przytulny dom Potterów, w którym mają w planach spędzić resztę życia. Nie mogli sobie wymarzyć lepszego miejsca. 
James Potter, trzymając zmęczoną żonę pod rękę, powoli przemierzał drogi Doliny Godryka. Jak zawsze podziwiał uroki tego miejsca. Z uśmiechem witał każdego mijającego ich mieszkańca, podczas gdy Lily Potter zabawiała owiniętego w gryfoński szkolny szal Harry'ego, który tulił się do jej piersi i zadowolony wpatrywał się w nią wielkimi, zielonymi oczami, z pewnością odziedziczonymi po niej. Minęli stary, drewniany kościół, do którego nie zagląda już prawie nikt, nie licząc kilku księży i mężczyzny, który co kilka dni robi tam porządki. Mijali też piękne, różnokolorowe, wiejskie domki, zamieszkiwane przez mugoli i czarodziei, z których biło ciepłem, szczęściem i miłością. 
Doszli w końcu przed ten jeden, wyjątkowy dla nich dom, którego ściany pokryte były białą farbą, dach był koloru czekoladowego, a ogród zdobiły przeróżne kolorowe kwiaty, które zawsze pielęgnowała Lily. James wyminął żonę, torbę z jej rzeczami odłożył koło płotu, po czym lekko pchnął drzwiczki furtki i przepuścił kobietę przed sobą. Uśmiechnął się szeroko, gdy Harry spojrzał na niego sennymi oczami Lily, w których rozpływał się już w czasach szkolnych. Podniósł torbę z ziemi i wszedł za żoną do domu. 
- Ach, tęskniłam za domem! - powiedziała rudowłosa, rozglądając się po pomieszczeniu z uśmiechem i mocniej przytulając śpiącego już syna do siebie. Po chwili poczuła, jak w talii oplatają ją silne ramiona męża. 
- Na górze czeka na ciebie niespodzianka - szepnął jej do ucha niski głos, który przez lata uwielbiała słuchać. 
James delikatnie pchnął Lily w kierunku schodów, a na jego twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech. Wspięli się po drewnianych, skrzypiących schodach, przeszli przez pomalowany na beżowo przedpokój, którego podłogę zdobiła brązowo-biała wykładzina, po czym stanęli przed jasnymi drzwiami. James sięgnął ręką do kieszeni, wyjął czarną chustę i zakrył nią oczy rudowłosej. Cmoknął ją w czoło, po czym powoli otworzył drzwi. Wprowadził Lily do środka, uważając, by się o nic nie uderzyła. Kobieta w tym czasie mocniej przytuliła synka do siebie i ostrożnie stawiała kolejne kroki. Gdy stanęli na środku pomieszczenia, James zdjął chustę z oczu Lily i obserwował, jak na rozglądającej się po pokoju twarzy ukochanej malują się kolejno zaskoczenie, radość i zachwyt. 
- Na Brodę Merlina, James! To jest cudowne! - Do oczu Lily napłynęły łzy, gdy oglądała przygotowaną przez męża niespodziankę. 
Stali po środku pięknego pokoju, którego ściany mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Podłogę zdobił puszysty, fioletowy dywan, w którym tonęli aż po kostki. Pod oknem stała ogromna szafka, ciągnąca się przez całą długość pokoju, na której ułożone były góry pluszowych zabawek. Koło wejścia stały dwa dziecięce łóżeczka, które czekały, aż dzieci się w nich zanurzą i zaczną śnić pierwsze marzenia senne. Na ścianie naprzeciw łóżeczek świeciły kolejno litery alfabetu, a po suficie latały magiczne gwiazdy, czekające, aż w ciemne noce będą mogły rozpraszać mrok i pilnować spokojnego snu dzieci. Nad łóżeczkami lewitowały pluszowe grzechotki w kształcie przeróżnych zwierząt. 
Lily powoli podeszła do łóżeczka wykonanego z ciemniejszego drewna i położyła w nim Harry'ego, który od razu wtulił się w poduszkę, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. James podszedł do Lily, delikatnie przytulił ją od tyłu i razem w milczeniu wpatrywali się w swojego śpiącego syna. Kątem oka Lily spojrzała na drugie, puste łóżeczko i ciężko westchnęła. 
- Będzie dobrze, kochanie. Zobaczysz. - powiedział cicho James, a jego uścisk się wzmocnił. Stali tak na środku dziecięcego pokoju, wsłuchując się w równomierny oddech synka. 
- Będzie dobrze - powtórzyła szeptem, a po jej policzku spłynęła łza. 


 ~~~ 

- Pani Strout! Pacjent z sali siedemset trzy znów gdzieś zniknął! - krzyki jednej z pielęgniarek, Wainscott, wypełniły korytarze w Szpitalu Świętego Munga. 
Szybkim krokiem rozglądała się po kolejnych salach, szukając zaginionego pacjenta oraz uzdrowicielki. Nerwowo poprawiała brązowe loki, wychodzące z jej zielonego czepka. Stanęła przed czarnymi drzwiami, na których wisiała złota tabliczka. Wainscott przeczytała pod nosem napis: 

Doktor Miriam Strout 
Poziom IV 
Urazy Pozaklęciowe 

Cicho zapukała i, nie czekając na zaproszenie, nacisnęła na klamkę, a drzwi od razu ustąpiły. Zrobiła kilka kroków w przód, a jej oczom ukazał się bogato urządzony gabinet. 
W innych gabinetach zazwyczaj jest to samo - jasnoniebieskie ściany, kilka ciemnych szafek z dokumentami, biurko zawalone papierami, z jedną lampką i ewentualnie zdjęciem bliskich. Z gabinetem Miriam Strout sytuacja wyglądała inaczej. Prócz standardowego wyposażenia kobieta przemalowała ściany na kolor indygo, na jednej ze ścian wisiało mnóstwo plakatów związanych z quidditchem, a podłogę pokrywał biały dywan w fioletowe kropki, co sprawiało, że pomieszczenie wydawało się bardziej przytulne. 
Wainscott spojrzała przed siebie, na kobietę siedzącą za biurkiem. Jej kasztanowe, proste włosy delikatnie opadały na ramiona pokryte zieloną szatą uzdrowicieli. Twarz miała skupioną, niebieskie oczy dokładnie studiowały tekst znajdujący się w dokumentach, które trzymała. Tak bardzo skupiła się na pracy, że nawet nie zauważyła obecności pielęgniarki w jej gabinecie. Dopiero gdy Wainscott głośno chrząknęła, Miriam podskoczyła zaskoczona, ręką strącając stojącą na biurku zieloną tiarę, która wylądowała na dywanie koło jej krzesła. Kobieta spojrzała szeroko otwartymi oczami na gościa i dopiero po chwili, rozpoznając swoją asystentkę, odetchnęła głęboko i odłożyła dokumenty do szuflady. 
- Mogę ci w czymś pomóc? - spytała obojętnie, przeczuwając, co zaraz usłyszy. 
 - Alf Mayks znów zniknął z sali - powiedziała cicho Wendy, patrząc się w swoje buty, podczas gdy Miriam podniosła swoją tiarę i odłożyła ją na biurko. 
Uzdrowicielka cicho westchnęła, przypominając sobie dzień, w którym powierzyła go pod opiekę swojej, wtedy nowo przybyłej, asystentce. 

 - Dostanie pani pod opiekę pana Alfa Mayksa, trafił do nas na skutek urazów psychicznych po ślubie. Problem pogłębił również fakt, że żona, tuż po urodzeniu ich dziecka, na punkcie którego miał fioła, uciekła od niego. Mężczyzna od tamtej pory obwinia dziecko o utratę ukochanej i rzuca się na inne niemowlęta, chcąc wyrównać rachunki. - Strout spojrzała na dokumenty leżące przed nią. Wzięła głęboki wdech, po czym spojrzała na stojącą przed nią dziewczynę. 
"I ona ma być moją asystentką...?" - pomyślała Miriam, uważnie przyglądając się dziewczynie. 
Wendy* Wainscott, dwudziestoletnia uzdrowicielka, miała kręcone, nieco ciemniejsze od Miriam włosy. Była średniego wzrostu, jej figura wyglądała krucho, jakby jeden mocniejszy cios mógł ją połamać na kilka kawałków. Jej brązowe oczy niepewnie rozglądały się po sali, od razu było widać, że bardzo się denerwuje. Aż za bardzo. Jej ręce wyglądały na gładkie, delikatne, zupełnie nienadające się do pracy w szpitalu. Zielona szata, jaką uzdrowiciele mieli obowiązek nosić, wisiała na niej niczym worek po kartoflach, prócz rękawów, które jako jedyne wydawały się dopasowane. 
Miriam westchnęła i ponownie spojrzała w oczy Wendy. 
- Jeśli będzie miała pani jakiekolwiek problemy, proszę się do mnie zwrócić o pomoc. To wszystko, może pani odejść. - Dziewczyna wyszła, pozostawiając w gabinecie Miriam delikatny zapach lawendy. 
Strout nie musiała czekać długo, już po ponad kwadransie zdyszana dziewczyna wbiegła jak burza do jej gabinetu, gorączkowo próbując złapać oddech i niezrozumiale coś krzycząc. Po chwili dopiero udało jej się w miarę wyraźnie powiedzieć, że pacjent, którego Miriam powierzyła jej pod opiekę, uciekł z sali, wykorzystując chwilę nieuwagi dziewczyny. Szybko znaleziono go w piwnicy, śpiącego jak kamień i tulącego się do jakiegoś starego mebla. 
Podobne sytuacje zdarzały się bardzo często, aż w końcu przestano się tym tak przejmować. Nawet wzmocniony nadzór mężczyzny nie polepszył sytuacji, bo zawsze znalazł on jakiś sposób na ominięcie pilnujących go osób i wymknięcie się w jakieś dziwne miejsca, zaczynając od piwnicy, kończąc na niewielkiej pustej przestrzeni między lodówką a ścianą.

Miriam spojrzała raz jeszcze na kobietę stojącą przed nią.
"Nic się nie zmieniła" - pomyślała, porównując asystentkę z teraz do tej z przeszłości.
Uzdrowicielka przymknęła powieki, czuła, jak ciężar dnia powoli zaczyna ją przytłaczać.
- Musi być gdzieś na naszym oddziale, zaraz go znajdziemy - powiedziała do asystentki, która nerwowo pokiwała głową, po czym obie wyszły z pomieszczenia.


~~~

W tym samym czasie po korytarzach oddziału urazów pozaklęciowych pałętał się poszukiwany pacjent. Jego zbyt duża, biała piżama, jaką otrzymał od uzdrowicieli na czas leczenia, zlewała się ze ścianami korytarzy. Praktycznie bezszelestnie mijał różne sale, w których uzdrowiciele zajmowali się swoimi pacjentami. Nie wiedział, jak długo już chodzi, stracił poczucie czasu, lecz niewiele go to interesowało. Nikogo nie mijał, nikt go nie zaczepiał, nikt nie mówił, by znów wrócił do nudnego, twardego łóżka w równie nudnym, białym pokoju. Tylko raz spotkał na korytarzu ludzi. Jakaś kobieta, ubrana w beżową sukienkę, kłóciła się z jednym z uzdrowicieli, co jakiś czas próbując go uderzyć czarną torebką.
- Ale to pana wina! Pan... Pan specjalnie tyle zwlekał! Przez pana mój... mój mąż... - Kobieta nie dała rady dokończyć, wybuchając płaczem i rzucając się na ziemię.
Uzdrowiciel, wyraźnie zszokowany, szybko od niej odszedł. Musiał być jednym z nowych lekarzy, skoro nie potrafił sobie poradzić w takiej sytuacji. 

Kobieta, gdy tylko zorientowała się, że uzdrowiciel od niej uciekł, szybko wstała, kilkukrotnie się wywracając i rozsypując rzeczy, które miała w torebce, po czym pobiegła przed siebie. Nie zauważyła, że na ziemi, tuż przy ścianie, wypadła jej różdżka, którą Alf od razu sobie przywłaszczył.
Mijał kolejne nic nie znaczące dla niego sale, bawiąc się znalezioną różdżką, gdy nagle jego uwagę przykuł jeden z pokoi. Ostrożnie, by nie zwrócić nagle uwagi innych na siebie, ruszył w jego stronę. Wszedł do środka i powoli się rozejrzał. Czarna podłoga, kremowe ściany, gdzieniegdzie pokryte wizerunkiem jakichś bajkowych postaci. Wszystko to wskazywało na to, że była to sala dziecięca.
"Dzieci..." pomyślał z obrzydzeniem Mayks i spojrzał na białe łóżeczko dziecięce, które stało przy oknie. Leżało w nim niewielkie ciało, które owinięte było w szary kocyk.
Mężczyznę przeszły dreszcze. Nienawidził dzieci, odebrały mu wszystko. A teraz stał w tym samym pomieszczeniu z jednym z nich, sam na sam. Alf spojrzał na różdżkę, gorączkowo układając plan. Przecież takich okazji nie ma zbyt wiele! W życiu poznał mnóstwo
 klątw, uroków, których mógłby teraz użyć. Chciał widzieć cierpienie tego dziecka. 
Gdy w końcu wiedział, co zrobić, uniósł różdżkę, a jej koniec wycelował w śpiącą dziewczynkę. Zamknął oczy i pozwolił, by całkowicie ogarnęła go szaleńcza magia, a szkarłatna mgła wypełniła pomieszczenie.


~~~

Wainscott, w towarzystwie doktor Strout oraz dwóch innych uzdrowicieli, rozpoczęła dokładne poszukiwania zaginionego pacjenta. Co prawda znikał on już wcześniej, jednakże nigdy nie na tak długo. Dodatkowo przeszukano wszystkie miejsca, w których zazwyczaj chował się Mayks, jednak nadal go nie znaleziono. Zaglądali do różnych sal, gabinetów i innych pomieszczeń, w których jednak go nie znaleźli. Poziom, na którym znajdowały się dzieci, również został przeszukany, ale bez skutku. 
Lekko zdenerwowani postanowili go znaleźć, żeby oszczędzić sobie i innym kłopotów.
- Coś nie tak? - spytał doktor Med, który wyszedł właśnie ze swojego gabinetu. Widać było, że zaniepokoił się na widok zdenerwowanych uzdrowicieli. Miriam, próbując zachować spokój, odpowiedziała lekko drżącym głosem:
- Jeden z pacjentów nam uciekł. Alf Mayks, może kojarzysz? Dyrektor Well powinien ci już o nim opowiedzieć. 
- Ten, co nienawidzi dzieci? - Lekki niepokój ogarnął też jego z uwagi na Rosę, co jeszcze bardziej pogłębiło nerwy Miriam. 
- Tak, właśnie ten. Nie widziałeś go może? 
- Nie. Ale sprawdźcie salę osiemset dziewięć, tam jest moja pacjentka - powiedział i razem z nimi ruszył szybkim krokiem we wskazane przez siebie miejsce. 
Korytarze zdawały się dłużyć w nieskończoność, schody sprawiały wrażenie, jakby prowadziły donikąd. Gdy w końcu dostali się na czwarty poziom, niemal biegiem pospieszyli w kierunku sali numer osiemset dziewięć.
- Osiemset trzy, cztery, pięć... - wyliczał pod nosem Med, a gdy dotarli do sali, w której leżała Rose, w jednej chwili znieruchomieli.
Alf Mayks, poszukiwany pacjent, stał nieopodal dziecięcego łóżeczka z różdżką wycelowaną w dziecko, które zaczęło płakać. Na jego twarzy malowało się szaleństwo.
- Nie! - krzyknęły jednocześnie Miriam i Wendy, zwracając uwagę szaleńca na siebie. Uśmiechnął się, lecz był to przerażający uśmiech, na widok którego uzdrowicielom przeszły ciarki. Grover, nie czekając, aż pacjent wykona jakiś ruch, wyjął różdżkę i szybko obezwładnił mężczyznę, który poleciał na ścianę, wypuszczając magiczny patyk. Dalej akcja potoczyła się bardzo szybko: dwójka uzdrowicieli zabrała z sali na wpół przytomnego szaleńca, Wainscott osunęła się na podłogę i zaczęła cicho szlochać, chowając głowę w kolana, a doktor Med z pomocą doktor Strout uspokoili dziewczynkę, po czym rzucili na nią kilka zaklęć, by sprawdzić, czy chory psychicznie pacjent nie zrobił jej krzywdy. Uspokojeni pozytywnymi wynikami badań, ruszyli do wyjścia, zostawiając dziewczynkę w towarzystwie jednej z pielęgniarek. Zabrali roztrzęsioną Wendy ze sobą i poszli w kierunku gabinetu Grovera, by tam się uspokoić. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że zanim zdołali dojść do sali Rose, Alf Mayks zdążył rzucić na dziewczynkę klątwę, która w przyszłości miała poważnie namieszać w jej życiu.




 *Uzdrowicielka Wainscott rzeczywiście przewinęła się w Potterze, a przynajmniej w filmie jako pielęgniarka w Skrzydle Szpitalnym podczas II Bitwy o Hogwart, jednak jedynie nazwisko było podane, imię więc wymyśliłam dla niej sama.

sobota, 14 lutego 2015

Rozdział 1 - "Operacja"

- Witajcie! - powiedział dyrektor Św. Munga, trzydziestoczteroletni Guliver Well, do zebranych w jego gabinecie czterech najlepszych uzdrowicieli w szpitalu. - Poznajcie proszę Grovera Meda, uzdrowiciela, który poprowadził pierwszą w świecie operację kumulacji magii. Wskazał na niskiego, pulchnego mężczyznę w czarnym meloniku na głowie. Jego długie, proste, kasztanowe włosy sprawiały wrażenie miękkich i delikatnie opadały na masywne ramiona. Oczy miał w kolorze błękitu, niczym bezchmurne niebo w środku lata. Zęby, które nieco psuły jego wizerunek, były żółte, ale proste. Stał pewnie na środku sali tak, by każdy mógł się mu dobrze przypatrzeć. Gdy zaczął mówić, głęboki głos wypełnił pomieszczenie:
- Witam was wszystkich serdecznie! Jesteśmy tu dziś po to, by uratować życie Rose Potter dość nietypową metodą. Na wstępie podkreślam, że potrzebne są pełne skupienie i czystość umysłu, aby mogła się ona w stu procentach udać.
Rozejrzał się po zebranych, którzy przypatrywali się mu z zainteresowaniem. Uśmiechnął się delikatnie i kontynuował:
- Przed operacją każdy z was przejdzie przez proces przygotowawczy, dzięki któremu będziecie mogli wziąć w niej udział. No co tu jeszcze powiedzieć... - zatrzymał się na chwilę, po czym dodał z uśmiechem. - Zabieg ten nie jest wielce skomplikowany, jak mogłoby się wydawać, więc z pewnością wszystko się uda. Proszę was teraz, abyście ustawili się przed gabinetem doktora Purfica - to powiedziawszy wyszedł z sali, a za nim poszedł Guliver.
- Jesteś pewien, że wszystko pójdzie zgodnie z planem? - spytał niepewnie Grovera, a ten, biorąc głęboki oddech, uśmiechnął się szeroko.
Szedł chwilę w ciszy białym korytarzem, wsłuchując się w odgłos kroków. Well podążał tuż za nim, czekając na odpowiedź przyjaciela. Zatrzymali się przed drzwiami do gabinetu, pod którym zebrali się już młodzi uzdrowiciele. Zerknął na nich, po czym szepnął do przyjaciela:
- Guliverze, wszystko się uda. Musi. W końcu to od nas zależy życie tego dziecka. Nie możemy wejść na salę, mając wątpliwości co do wyników operacji. - Guliver, nie spuszczając wzroku z Grovera, otworzył drzwi do pokoju, wchodząc do środka, a za nim wkroczył dyrektor.
- Guli, Grov, kopę lat!
Wysoki, szczupły brunet wstał z czerwonego, skórzanego fotela i podszedł do mężczyzn z szerokim uśmiechem.
- Jak Wam życie mija? - spytał, ściskając im dłonie.
- Darwin, stary druhu! Nie myślałem, że jeszcze kiedyś cię zobaczę!
  Grover był zadowolony ze spotkania. On Guliver i Darwin byli kiedyś najlepszymi uzdrowicielami i przyjaciółmi w św. Mungu. Tworzyli zgrany zespół, nikt się z nimi nie równał. Ale z biegiem czasu rozdzielili się, każdy poszedł w swoją stronę. Jednak dziś mieli okazję znów być razem.
- Tak, a jednak się widzimy. - Guliver odrzekł z entuzjazmem, lecz po chwili dodał z nutą smutku w głosie - Szkoda tylko, że w takich okolicznościach...
 Usiadł na skórzanej sofie, ze spuszczoną głową, zaciskając nerwowo dłonie. Grover i Darwin spojrzeli po sobie. Guliver jest mugolakiem, a w tych czasach osoby pochodzące z niemagicznych rodzin nie mają lekko.
 Jakiś czas temu zamordowano jego matkę. Torturowano ją na oczach dwunastoletniego brata Gulivera - Castiela, pieszczotliwie nazywanego przez niego Casi. Chłopak niestety nie przeżył na skutek szoku, co tym bardziej dobiło Gulivera. Do dziś snach nawiedzają go smutne, piwne oczy braciszka, a patrząc w lustro widzi zatroskany wzrok szmaragdowych oczu matki. Mężczyzna zacisnął dłonie jeszcze mocniej. Zapadła cisza, która po kilku minutach - zdających się trwać trochę dłużej - przerwana została cichym pukaniem.
 Chwilę później przez drzwi do pomieszczenia wejrzała głowa rudego, ciemnoskórego mężczyzny.
- Panie Groverze, możemy już wchodzić? - Jego szorstki głos wywołał u Darwina przyjemne dreszcze, lecz ten to zignorował.
- Tak, tak. Oczywiście. Proszę pojedynczo wchodzić do sali - powiedział Grover, a Darwin się wyprostował.
 Jego rolą było przeprowadzenie procesu oczyszczającego umysł, aby podczas operacji wszyscy byli gotowi. Kolejno siadali przed nim uzdrowiciele, a on powtarzał ten sam proces: poruszał różdżką powoli w górę i w dół, w lewo i prawo, badając ich delikatne ciała i mrucząc pod nosem formułki  zaklęć. W ten sposób 4 najlepszych uzdrowicieli było gotowych do drugiej w historii operacji kumulacji magii.


~~~

- Dobrze, czy wszyscy gotowi?

 Grover rozejrzał się po sali, na której miał odbyć się zabieg. Przyciemnione światła dodawały pomieszczeniu mroku. W środku nie było prawie niczego prócz kilku krzeseł i niewielkiego zabiegowego łóżka, na którym zaraz miała pojawić się pacjentka. Wokół łóżka stała grupa czarodziejów, wszyscy emanowali pewnością siebie. Są gotowi - pomyślał medyk i wyjął różdżkę, a na salę wniesiono Rose. Dziewczynka wielkimi, czekoladowymi oczkami obserwowała wszystko z zaciekawioną miną. Guliver podszedł do niej z fiolką Eliksiru Słodkiego Snu. Powoli uniósł głowę dziewczynki, podając jej wywar, który grzecznie wypiła. Po niedługiej chwili Rose twardo spała, a reszta obecnych na sali ustawiła się na odpowiednich miejscach: Grover na wprost stołu operacyjnego, na którym spała Rose, po jego lewej dwie kobiety, a po prawej dwoje mężczyzn. Med westchnął, wyjmując kryształową kulę. Podszedł do dziecka i ustawił przedmiot nad jej pępkiem.
 - To zaczynajmy - szepnął, odchodząc kilka kroków w tył. - Teraz wszyscy unieście różdżki i się skupcie. Wymówię formułkę, dzięki której nasza magia poprzez różdżki zbierze się w jednym miejscu i niczym magnez przyciągnie nadmiar magii w dziewczynce do kuli. Wszyscy zrozumieli?
  Reszta pokiwała twierdząco głowami. Grover przymknął na chwilę oczy, po czym zaczął mówić:


Sit potentia ad pila morere
Ego autem liberabit a morte puerum istum
Ad magicae in ea inherent erat
Et magicae liberati cum volet*

 Z końców różdżek uzdrowicieli wystrzeliły srebrne promienie. Krążyły chwilę nad ciałem dziewczynki, po czym złączyły się w jedno, tworząc świetlistą kulę, która zatrzymała się kilka centymetrów nad kryształowym magicznym narzędziem. Przez chwilę nic się nie działo, uzdrowiciele spoglądali niepewnie na Grovera, który ze skupieniem obserwował kulę. Nagle w sali zerwał się silny wiatr, krążąc wokół niemowlęcia. Medyk miał wrażenie, że na twarzy poczuł kilka kropel wody. Kryształowa kula zaczęła wypełniać się niebieskim światłem. Gdy była  pełna, zaczęła wnikać w ciało dziewczynki. Powoli znikała wszystkim z oczu. Wiatr przybrał na sile, gwałtownie atakując uzdrowicieli, po czym zakręcił się wokół ciała dziecka i nagle umilkł. Wszyscy spojrzeli na dziewczynkę - po kuli nie było ani śladu. Powoli opuszczali różdżki, a srebra kula rozpłynęła się w powietrzu. Grover odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że dziecko oddycha. Sprawdził jej stan za pomocą różdżki.
- Wygląda na to, że wszystko się udało - powiedział, klepiąc jednego z mężczyzn po ramieniu. Uzdrowiciele z osłupiałymi minami wyszli z sali, a dziewczynkę zabrano drugim wyjściem do osobnej sali.


~~~

 Przed wejściem na salę czekała para, tuląc się do siebie. Mężczyzna szeptał żonie słowa pocieszenia, zapewniał, że wszystko będzie dobrze, że się uda. Ściskał mocno jej dłoń na znak, że jest przy niej, że ją wspiera. Ona zaś, lekko skulona, wpatrywała się w drzwi z napięciem wymalowanym na twarzy. Chłonęła każde słowo męża, lecz na niewiele się to zdawało, gdyż co chwila ogarniał ją niepokój. Siedzieli tak, czekając, aż operacja dobiegnie końca. Jednak dla nich czas dłużył się niemiłosiernie, byli pełni obaw. Wierzyli jednak, że ich córka da sobie radę. Siedzieli więc i czekali w towarzystwie dźwięku zegara...
 Gdy z sali zaczęli wychodzić uzdrowiciele, Lily była gotowa od razu wbiec do środka i zobaczyć, co się dzieje. Zobaczyła jednak, że medyk prowadzący operację idzie w ich kierunku, więc ostatkiem samokontroli zmusiła się do zostania na miejscu i zachowania spokoju.
- Państwo Potter - do pary podszedł Grover, a jego twarz zdobił szeroki uśmiech, co rozluźniło trochę napięcie na korytarzu.
- I jak? Co z małą? - zapytał James, wstając i podając dłoń doktorowi. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej i powiedział:
- Z małą jest wszystko dobrze. Ale prosiłbym, byśmy udali się do gabinetu. Tam wszystko omówimy.
 Mężczyzna ruszył przed siebie. Potterowie spojrzeli po sobie, w końcu Lily wstała, chwytając męża za rękę i wraz z nim skierowała się za Groverem. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, wszędzie pokrytego najróżniejszymi dokumentami, które nie mieściły się już w licznych szafkach oraz na biurku. Ściany pomalowane były na błękitno, co idealnie komponowało się z ciemnymi meblami z hebanu. Podłogę zdobił szary, miękki dywan, na środku pomieszczenia stały dwa wygodne krzesła przeznaczone dla gości. Na przeciwko niego znajdowało się biurko, które prawie znikało pod górami dokumentów. Jedynie granatowa, niewielka lampka, dawała znak, że gdzieś tam znajduje się ten drewniany mebel. Ścianę naprzeciw drzwi zakrywała szafka pełna teczek oraz pudeł.
 Lily wraz Jamesem usiedli na krzesłach, a Grover zajął miejsce po drugiej stronie biurka. Wyjął kilka kartek ze stosu po jego lewej, podając go Potterom.
- Proszę, zapoznajcie się z dokumentami, po czym je podpiszcie. Rose będzie musiała zostać rok w szpitalu pod stałą obserwacją lekarzy. Harry'ego możecie na szczęście zabrać do domu. Badania nie wykazały żadnych problemów.
   Zadowolony James patrzył jak Lily właśnie podpisywała ostatnie puste pole na dokumencie i oddała go Medowi. Siedzieli w gabinecie jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając na temat zabiegu oraz dalszych kroków związanych z pacjentką, a z każdą minutą Lily i James ogarniał coraz większy spokój i pewność, że wszystko jest w porządku. 
- No, to myślę, że to byłoby na tyle. Mey - tu wskazał na pielęgniarkę, która właśnie weszła do pomieszczenia - przygotuje państwa syna do opuszczenia szpitala. Jakby co, to tu macie moją wizytówkę. - Grover podał Potterowi małą karteczkę, a ten schował ją do kieszeni spodni. - Przyślijcie sowę w razie jakichkolwiek problemów.
 To powiedziawszy wstał, a w jego ślad poszli uspokojeni rodzice.
- Do widzenia. - Med skinął głową i podszedł do drzwi, by przepuścić przez nie Potterów. Lily i James skinęli Groverowi i wyszli, a mężczyzna zamknął za nimi drzwi, śmiejąc się pod nosem.



~~~

- Widzisz? Mówiłem, że wszystko będzie dobrze - powiedział James, tuląc do siebie Lily. Właśnie czekali, aż pielęgniarka przyniesie im syna. Tak bardzo chcieli znaleźć się już w domu. Ale razem. Oni, Harry, Rose... Niestety na to musieli jeszcze trochę poczekać.

- Tak, wiem, James - westchnęła pani Potter, wypatrując Mey.
 Usłyszeli kroki, a po chwili zobaczyli kobietę, która trzymała w ramionach ich śpiącą pociechę. Podeszła do Lily, podała jej Harry'ego, a Jamesowi dała torbę z rzeczami chłopca. Niezbędne akcesoria kobiety, które miała podczas pobytu w szpitalu, już dawno zostały przetransportowane do domu w Dolinie Godryka.
Potterowie pożegnali się z personelem, wychodząc ze szpitala, by czym prędzej znaleźć się w domu. Lily jeszcze na chwilę odwróciła się w kierunku szpitala, czując ogromną ochotę na to, by pobiec z powrotem i zabrać córkę ze sobą, ale jej oczom ukazał się jedynie trochę poniszczony dom towarowy, na którym wisiała kartka "Zamknięte z powodu remontu".
Kobieta cicho westchnęła i ruszyła za czekającym na nią mężem.






*Z
aklęcie stworzone na potrzebę opowiadania:

"Niech moc do kuli się przeniesie
I uratuje od śmierci to dziecię
Aby magia w niej tkwiąca tam pozostała
wyzwoli się, gdy będzie tego chciała" 

sobota, 8 listopada 2014

Prolog

Opowiem Wam historię dziewczyny, której istnienie skrywane było w tajemnicy przez długi czas. Za pomocą kilku czarów zmieniono jej wygląd, ukryto większość jej dziecięcych wspomnień i porzucono w miejscu, w którym nikt nie pomyślałby, aby jej szukać. Usunięto ją z historii jej rodziny, stworzono nowe życie. Wszystko dla jej bezpieczeństwa. Aby nigdy nie spotkała jej krzywda ze strony prześladowców zwanych Śmierciożercami. Jednak Los miał wobec niej inne plany. Miała ona odkryć swoje prawdziwe oblicze i, rozwijając się dalej w nowym świecie, życiu, miała pojawić się w środku konfliktu między dobrem, a złem...


~~~

Dwie pary dziecięcych oczu wpatrywały się w kolorowe, pluszowe zabawki unoszące się w powietrzu za sprawą magii niskiej, czarnowłosej pani doktor. Promienie popołudniowego słońca oświetlały twarze niemowlaków, odsłaniając każdy ich szczegół, który chłonęła ich matka, Lily Potter. Bliźniaki, które siedziały na kolanach Lily, były niesamowicie spokojne jak na kilkutygodniowe dzieci.
- Chłopiec jest zdrowy. Badania nie wykazały żadnych powikłań - powiedziała do rudowłosej kobiety, w której ramionach tuliły się maluchy. Siedzieli właśnie w gabinecie w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga na umówionej kontroli stanu bliźniaków i właśnie omawiali wyniki. - Poziom magii w normie, zdrowie też w porządku. Wygląda na to, że pani syn będzie świetnym czarodziejem, pani Potter - Doktor przerwała, z uśmiechem przypatrując się zamyślonej matce.
- A co z dziewczynką? - Lily przeniosła wzrok na lekarkę i napotkała zatroskane spojrzenie błękitnych oczu. Po jej plecach przeszedł lekki dreszcz.
- U dziewczynki wykryliśmy problemy z poziomem jej magii - powiedziała cicho i niepewnie, bawiąc się nerwowo kosmykiem włosów.
- Ach, spodziewaliśmy się tego z mężem. Widzi pani, jestem mugolaczką. Najprawdopodobniej dlatego jej moc będzie słabsza od mocy innych dzieci - Pani doktor spojrzała na nią szerokimi oczami, a pluszowe zabawki upadły na ziemię, gdy nagle opuściła różdżkę.
- Pani jest mugolaczką? To... To niemożliwe...
- Nie rozumiem. O co chodzi? - spytała niepewnie rudowłosa, przytulając dzieci mocniej do siebie. Lekarka przez chwilę nerwowo bawiła się różdżką, szukając odpowiednich słów. Po chwili przerwała, wyprostowała się i zdenerwowana powiedziała:
- Widzi pani, pani Potter. W pani córce jest nieprawdopodobnie wysoki poziom magii. Bez problemu dorównuje on przeciętnej mocy u dorosłego czarodzieja. Jest to niebezpieczne dla życia i zdrowia dziecka, ale także dla otoczenia - przerwała, a w sali na chwilę zapadła głucha cisza.
- Ale... Jej nic nie będzie?
- Jeżeli się pani zgodzi, to przeprowadzimy operację, której celem będzie obniżenie poziomu jej magii, a...
- Wyssiecie z niej magię? - Potter zamknęła oczy, jeszcze mocniej tuląc do siebie bliźniaki.
- Nie! Oczywiście, że nie. Skumulujemy nadmiar magii w jednym miejscu. Tak jakby zamkniemy ją w bańce wewnątrz dziewczynki. To ona w przyszłości zdecyduje, czy ją przebije i uwolni moc - Rudowłosa siedziała w ciszy, patrząc na śmiejącą się dziewczynkę.
- Czy to bezpieczne? - W głosie matki było słychać strach.
- Ciężko powiedzieć. Taki zabieg przeprowadzono tylko raz, ale zakończył się powodzeniem.
- Ja... Ja nie wiem - Z oczu Lily wypłynęła niechciana łza - A co, jeżeli coś pójdzie nie tak? Jeżeli jej się coś stanie? Jeżeli operacja się nie powiedzie? - Kolejne łzy zaczęły spływać po jej policzkach, gdy czarne wizje zaczęły pojawiać się w jej głowie. Lekarka szybko wyczarowała chusteczkę i podała rudowłosej.
- Zawsze jest ryzyko. Ale jeżeli nic nie zrobimy to magia może ją zniszczyć lub skrzywdzić kogoś innego. Niech się pani uspokoi i pomyśli. Wieczorem musi pani podjąć decyzję - Lekarka wstała, uścisnęła rękę Lily i wyszła z sali.
- Co ja mam robić? - Rudowłosa spytała samą siebie, patrząc na uśmiechnięte twarze niemowlaków.

~~~

- I mówisz, że tylko raz przeprowadzono tę operację? - James siedział na krześle koło łóżka Lily. Przyjechał chwilę po rozmowie żony z lekarką i od kilku godzin rozważali każdą możliwą opcję. Dzieci przeniesiono do osobnej sali, by monitorować ich stan na czas pobytu w szpitalu.
- Tak. Dlatego tak się martwię. A co, jeżeli coś się nie uda i jej się coś stanie? Nie chcę jej stracić...
- Lily, uspokój się - James wziął twarz ukochanej w dłonie, zmuszając ją do spojrzenia w jego oczy - Będzie dobrze, musi być. Jak nie zaryzykujemy, to może się to źle skończyć - W sali rozległo się pukanie i po chwili do środka weszła pielęgniarka, z którą Lily wcześniej rozmawiała.
- Dobry wieczór - Skinęła głową Jamesowi i spojrzała na Lily - Zadecydowali już państwo? - Rudowłosa na chwilę przymknęła oczy i pomyślała, a James czekał, aż to ona podejmie decyzję.
- My... Tak, zgadzamy się - powiedziała cicho, przełykając gulę, która stanęła jej w gardle. Pielęgniarka klasnęła w dłonie i z szerokim uśmiechem wyjęła różdżkę. Machnęła nią, a z jej końca uwolniła się niebieska mgiełka, która chwilę później zmieniła się we wróbelka. Kobieta coś szepnęła i ptak wyleciał szybkim tempem z sali 
- Będzie dobrze, Rose... - szepnęła Lily i te słowa towarzyszyły jej przez kilka kolejnych dni, podczas których lekarze szykowali wszystko do przeprowadzenia operacji.



;;__;;