James Potter, trzymając zmęczoną żonę pod rękę, powoli przemierzał drogi Doliny Godryka. Jak zawsze podziwiał uroki tego miejsca. Z uśmiechem witał każdego mijającego ich mieszkańca, podczas gdy Lily Potter zabawiała owiniętego w gryfoński szkolny szal Harry'ego, który tulił się do jej piersi i zadowolony wpatrywał się w nią wielkimi, zielonymi oczami, z pewnością odziedziczonymi po niej. Minęli stary, drewniany kościół, do którego nie zagląda już prawie nikt, nie licząc kilku księży i mężczyzny, który co kilka dni robi tam porządki. Mijali też piękne, różnokolorowe, wiejskie domki, zamieszkiwane przez mugoli i czarodziei, z których biło ciepłem, szczęściem i miłością.
Doszli w końcu przed ten jeden, wyjątkowy dla nich dom, którego ściany pokryte były białą farbą, dach był koloru czekoladowego, a ogród zdobiły przeróżne kolorowe kwiaty, które zawsze pielęgnowała Lily. James wyminął żonę, torbę z jej rzeczami odłożył koło płotu, po czym lekko pchnął drzwiczki furtki i przepuścił kobietę przed sobą. Uśmiechnął się szeroko, gdy Harry spojrzał na niego sennymi oczami Lily, w których rozpływał się już w czasach szkolnych. Podniósł torbę z ziemi i wszedł za żoną do domu.
- Ach, tęskniłam za domem! - powiedziała rudowłosa, rozglądając się po pomieszczeniu z uśmiechem i mocniej przytulając śpiącego już syna do siebie. Po chwili poczuła, jak w talii oplatają ją silne ramiona męża.
- Na górze czeka na ciebie niespodzianka - szepnął jej do ucha niski głos, który przez lata uwielbiała słuchać.
James delikatnie pchnął Lily w kierunku schodów, a na jego twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech. Wspięli się po drewnianych, skrzypiących schodach, przeszli przez pomalowany na beżowo przedpokój, którego podłogę zdobiła brązowo-biała wykładzina, po czym stanęli przed jasnymi drzwiami. James sięgnął ręką do kieszeni, wyjął czarną chustę i zakrył nią oczy rudowłosej. Cmoknął ją w czoło, po czym powoli otworzył drzwi. Wprowadził Lily do środka, uważając, by się o nic nie uderzyła. Kobieta w tym czasie mocniej przytuliła synka do siebie i ostrożnie stawiała kolejne kroki. Gdy stanęli na środku pomieszczenia, James zdjął chustę z oczu Lily i obserwował, jak na rozglądającej się po pokoju twarzy ukochanej malują się kolejno zaskoczenie, radość i zachwyt.
- Na Brodę Merlina, James! To jest cudowne! - Do oczu Lily napłynęły łzy, gdy oglądała przygotowaną przez męża niespodziankę.
Stali po środku pięknego pokoju, którego ściany mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Podłogę zdobił puszysty, fioletowy dywan, w którym tonęli aż po kostki. Pod oknem stała ogromna szafka, ciągnąca się przez całą długość pokoju, na której ułożone były góry pluszowych zabawek. Koło wejścia stały dwa dziecięce łóżeczka, które czekały, aż dzieci się w nich zanurzą i zaczną śnić pierwsze marzenia senne. Na ścianie naprzeciw łóżeczek świeciły kolejno litery alfabetu, a po suficie latały magiczne gwiazdy, czekające, aż w ciemne noce będą mogły rozpraszać mrok i pilnować spokojnego snu dzieci. Nad łóżeczkami lewitowały pluszowe grzechotki w kształcie przeróżnych zwierząt.
Lily powoli podeszła do łóżeczka wykonanego z ciemniejszego drewna i położyła w nim Harry'ego, który od razu wtulił się w poduszkę, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. James podszedł do Lily, delikatnie przytulił ją od tyłu i razem w milczeniu wpatrywali się w swojego śpiącego syna. Kątem oka Lily spojrzała na drugie, puste łóżeczko i ciężko westchnęła.
- Będzie dobrze, kochanie. Zobaczysz. - powiedział cicho James, a jego uścisk się wzmocnił. Stali tak na środku dziecięcego pokoju, wsłuchując się w równomierny oddech synka.
- Będzie dobrze - powtórzyła szeptem, a po jej policzku spłynęła łza.
~~~
- Pani Strout! Pacjent z sali siedemset trzy znów gdzieś zniknął! - krzyki jednej z pielęgniarek, Wainscott, wypełniły korytarze w Szpitalu Świętego Munga.
Szybkim krokiem rozglądała się po kolejnych salach, szukając zaginionego pacjenta oraz uzdrowicielki. Nerwowo poprawiała brązowe loki, wychodzące z jej zielonego czepka. Stanęła przed czarnymi drzwiami, na których wisiała złota tabliczka. Wainscott przeczytała pod nosem napis:
Doktor Miriam Strout
Poziom IV
Urazy Pozaklęciowe
Cicho zapukała i, nie czekając na zaproszenie, nacisnęła na klamkę, a drzwi od razu ustąpiły. Zrobiła kilka kroków w przód, a jej oczom ukazał się bogato urządzony gabinet.
W innych gabinetach zazwyczaj jest to samo - jasnoniebieskie ściany, kilka ciemnych szafek z dokumentami, biurko zawalone papierami, z jedną lampką i ewentualnie zdjęciem bliskich. Z gabinetem Miriam Strout sytuacja wyglądała inaczej. Prócz standardowego wyposażenia kobieta przemalowała ściany na kolor indygo, na jednej ze ścian wisiało mnóstwo plakatów związanych z quidditchem, a podłogę pokrywał biały dywan w fioletowe kropki, co sprawiało, że pomieszczenie wydawało się bardziej przytulne.
Wainscott spojrzała przed siebie, na kobietę siedzącą za biurkiem. Jej kasztanowe, proste włosy delikatnie opadały na ramiona pokryte zieloną szatą uzdrowicieli. Twarz miała skupioną, niebieskie oczy dokładnie studiowały tekst znajdujący się w dokumentach, które trzymała. Tak bardzo skupiła się na pracy, że nawet nie zauważyła obecności pielęgniarki w jej gabinecie. Dopiero gdy Wainscott głośno chrząknęła, Miriam podskoczyła zaskoczona, ręką strącając stojącą na biurku zieloną tiarę, która wylądowała na dywanie koło jej krzesła. Kobieta spojrzała szeroko otwartymi oczami na gościa i dopiero po chwili, rozpoznając swoją asystentkę, odetchnęła głęboko i odłożyła dokumenty do szuflady.
- Mogę ci w czymś pomóc? - spytała obojętnie, przeczuwając, co zaraz usłyszy.
- Alf Mayks znów zniknął z sali - powiedziała cicho Wendy, patrząc się w swoje buty, podczas gdy Miriam podniosła swoją tiarę i odłożyła ją na biurko.
Uzdrowicielka cicho westchnęła, przypominając sobie dzień, w którym powierzyła go pod opiekę swojej, wtedy nowo przybyłej, asystentce.
- Dostanie pani pod opiekę pana Alfa Mayksa, trafił do nas na skutek urazów psychicznych po ślubie. Problem pogłębił również fakt, że żona, tuż po urodzeniu ich dziecka, na punkcie którego miał fioła, uciekła od niego. Mężczyzna od tamtej pory obwinia dziecko o utratę ukochanej i rzuca się na inne niemowlęta, chcąc wyrównać rachunki. - Strout spojrzała na dokumenty leżące przed nią. Wzięła głęboki wdech, po czym spojrzała na stojącą przed nią dziewczynę.
"I ona ma być moją asystentką...?" - pomyślała Miriam, uważnie przyglądając się dziewczynie.
Wendy* Wainscott, dwudziestoletnia uzdrowicielka, miała kręcone, nieco ciemniejsze od Miriam włosy. Była średniego wzrostu, jej figura wyglądała krucho, jakby jeden mocniejszy cios mógł ją połamać na kilka kawałków. Jej brązowe oczy niepewnie rozglądały się po sali, od razu było widać, że bardzo się denerwuje. Aż za bardzo. Jej ręce wyglądały na gładkie, delikatne, zupełnie nienadające się do pracy w szpitalu. Zielona szata, jaką uzdrowiciele mieli obowiązek nosić, wisiała na niej niczym worek po kartoflach, prócz rękawów, które jako jedyne wydawały się dopasowane.
Miriam westchnęła i ponownie spojrzała w oczy Wendy.
- Jeśli będzie miała pani jakiekolwiek problemy, proszę się do mnie zwrócić o pomoc. To wszystko, może pani odejść. - Dziewczyna wyszła, pozostawiając w gabinecie Miriam delikatny zapach lawendy.
Strout nie musiała czekać długo, już po ponad kwadransie zdyszana dziewczyna wbiegła jak burza do jej gabinetu, gorączkowo próbując złapać oddech i niezrozumiale coś krzycząc. Po chwili dopiero udało jej się w miarę wyraźnie powiedzieć, że pacjent, którego Miriam powierzyła jej pod opiekę, uciekł z sali, wykorzystując chwilę nieuwagi dziewczyny. Szybko znaleziono go w piwnicy, śpiącego jak kamień i tulącego się do jakiegoś starego mebla.
Podobne sytuacje zdarzały się bardzo często, aż w końcu przestano się tym tak przejmować. Nawet wzmocniony nadzór mężczyzny nie polepszył sytuacji, bo zawsze znalazł on jakiś sposób na ominięcie pilnujących go osób i wymknięcie się w jakieś dziwne miejsca, zaczynając od piwnicy, kończąc na niewielkiej pustej przestrzeni między lodówką a ścianą.
Miriam spojrzała raz jeszcze na kobietę stojącą przed nią.
"Nic się nie zmieniła" - pomyślała, porównując asystentkę z teraz do tej z przeszłości.
Uzdrowicielka przymknęła powieki, czuła, jak ciężar dnia powoli zaczyna ją przytłaczać.
- Musi być gdzieś na naszym oddziale, zaraz go znajdziemy - powiedziała do asystentki, która nerwowo pokiwała głową, po czym obie wyszły z pomieszczenia.
~~~
W tym samym czasie po korytarzach oddziału urazów pozaklęciowych pałętał się poszukiwany pacjent. Jego zbyt duża, biała piżama, jaką otrzymał od uzdrowicieli na czas leczenia, zlewała się ze ścianami korytarzy. Praktycznie bezszelestnie mijał różne sale, w których uzdrowiciele zajmowali się swoimi pacjentami. Nie wiedział, jak długo już chodzi, stracił poczucie czasu, lecz niewiele go to interesowało. Nikogo nie mijał, nikt go nie zaczepiał, nikt nie mówił, by znów wrócił do nudnego, twardego łóżka w równie nudnym, białym pokoju. Tylko raz spotkał na korytarzu ludzi. Jakaś kobieta, ubrana w beżową sukienkę, kłóciła się z jednym z uzdrowicieli, co jakiś czas próbując go uderzyć czarną torebką.
- Ale to pana wina! Pan... Pan specjalnie tyle zwlekał! Przez pana mój... mój mąż... - Kobieta nie dała rady dokończyć, wybuchając płaczem i rzucając się na ziemię.
Uzdrowiciel, wyraźnie zszokowany, szybko od niej odszedł. Musiał być jednym z nowych lekarzy, skoro nie potrafił sobie poradzić w takiej sytuacji.
Kobieta, gdy tylko zorientowała się, że uzdrowiciel od niej uciekł, szybko wstała, kilkukrotnie się wywracając i rozsypując rzeczy, które miała w torebce, po czym pobiegła przed siebie. Nie zauważyła, że na ziemi, tuż przy ścianie, wypadła jej różdżka, którą Alf od razu sobie przywłaszczył.
Mijał kolejne nic nie znaczące dla niego sale, bawiąc się znalezioną różdżką, gdy nagle jego uwagę przykuł jeden z pokoi. Ostrożnie, by nie zwrócić nagle uwagi innych na siebie, ruszył w jego stronę. Wszedł do środka i powoli się rozejrzał. Czarna podłoga, kremowe ściany, gdzieniegdzie pokryte wizerunkiem jakichś bajkowych postaci. Wszystko to wskazywało na to, że była to sala dziecięca.
"Dzieci..." pomyślał z obrzydzeniem Mayks i spojrzał na białe łóżeczko dziecięce, które stało przy oknie. Leżało w nim niewielkie ciało, które owinięte było w szary kocyk.
Mężczyznę przeszły dreszcze. Nienawidził dzieci, odebrały mu wszystko. A teraz stał w tym samym pomieszczeniu z jednym z nich, sam na sam. Alf spojrzał na różdżkę, gorączkowo układając plan. Przecież takich okazji nie ma zbyt wiele! W życiu poznał mnóstwo klątw, uroków, których mógłby teraz użyć. Chciał widzieć cierpienie tego dziecka.
Gdy w końcu wiedział, co zrobić, uniósł różdżkę, a jej koniec wycelował w śpiącą dziewczynkę. Zamknął oczy i pozwolił, by całkowicie ogarnęła go szaleńcza magia, a szkarłatna mgła wypełniła pomieszczenie.
~~~
Wainscott, w towarzystwie doktor Strout oraz dwóch innych uzdrowicieli, rozpoczęła dokładne poszukiwania zaginionego pacjenta. Co prawda znikał on już wcześniej, jednakże nigdy nie na tak długo. Dodatkowo przeszukano wszystkie miejsca, w których zazwyczaj chował się Mayks, jednak nadal go nie znaleziono. Zaglądali do różnych sal, gabinetów i innych pomieszczeń, w których jednak go nie znaleźli. Poziom, na którym znajdowały się dzieci, również został przeszukany, ale bez skutku.
Lekko zdenerwowani postanowili go znaleźć, żeby oszczędzić sobie i innym kłopotów.
- Coś nie tak? - spytał doktor Med, który wyszedł właśnie ze swojego gabinetu. Widać było, że zaniepokoił się na widok zdenerwowanych uzdrowicieli. Miriam, próbując zachować spokój, odpowiedziała lekko drżącym głosem:
- Jeden z pacjentów nam uciekł. Alf Mayks, może kojarzysz? Dyrektor Well powinien ci już o nim opowiedzieć.
- Ten, co nienawidzi dzieci? - Lekki niepokój ogarnął też jego z uwagi na Rosę, co jeszcze bardziej pogłębiło nerwy Miriam.
- Tak, właśnie ten. Nie widziałeś go może?
- Nie. Ale sprawdźcie salę osiemset dziewięć, tam jest moja pacjentka - powiedział i razem z nimi ruszył szybkim krokiem we wskazane przez siebie miejsce.
Korytarze zdawały się dłużyć w nieskończoność, schody sprawiały wrażenie, jakby prowadziły donikąd. Gdy w końcu dostali się na czwarty poziom, niemal biegiem pospieszyli w kierunku sali numer osiemset dziewięć.
- Osiemset trzy, cztery, pięć... - wyliczał pod nosem Med, a gdy dotarli do sali, w której leżała Rose, w jednej chwili znieruchomieli.
Alf Mayks, poszukiwany pacjent, stał nieopodal dziecięcego łóżeczka z różdżką wycelowaną w dziecko, które zaczęło płakać. Na jego twarzy malowało się szaleństwo.
- Nie! - krzyknęły jednocześnie Miriam i Wendy, zwracając uwagę szaleńca na siebie. Uśmiechnął się, lecz był to przerażający uśmiech, na widok którego uzdrowicielom przeszły ciarki. Grover, nie czekając, aż pacjent wykona jakiś ruch, wyjął różdżkę i szybko obezwładnił mężczyznę, który poleciał na ścianę, wypuszczając magiczny patyk. Dalej akcja potoczyła się bardzo szybko: dwójka uzdrowicieli zabrała z sali na wpół przytomnego szaleńca, Wainscott osunęła się na podłogę i zaczęła cicho szlochać, chowając głowę w kolana, a doktor Med z pomocą doktor Strout uspokoili dziewczynkę, po czym rzucili na nią kilka zaklęć, by sprawdzić, czy chory psychicznie pacjent nie zrobił jej krzywdy. Uspokojeni pozytywnymi wynikami badań, ruszyli do wyjścia, zostawiając dziewczynkę w towarzystwie jednej z pielęgniarek. Zabrali roztrzęsioną Wendy ze sobą i poszli w kierunku gabinetu Grovera, by tam się uspokoić. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że zanim zdołali dojść do sali Rose, Alf Mayks zdążył rzucić na dziewczynkę klątwę, która w przyszłości miała poważnie namieszać w jej życiu.
*Uzdrowicielka Wainscott rzeczywiście przewinęła się w Potterze, a przynajmniej w filmie jako pielęgniarka w Skrzydle Szpitalnym podczas II Bitwy o Hogwart, jednak jedynie nazwisko było podane, imię więc wymyśliłam dla niej sama.